
3 dni permanentnego pecha na Las Fallas de Valencia
Dzisiaj o tym, że nie zawsze w podróży jest kolorowo, ale mimo wszystko warto, bo z perspektywy czasu wspominamy wszystkie złe doświadczenia z uśmiechem na twarzy.
Co to jest Festiwal Ognia w Walencji (Las Fallas de Valencia) i na czym polega?
Las Fallas jest to hiszpańskie święto, które odbywa się co roku w marcu w Walencji. Na tę okazję tworzone są ogromne, kolorowe monumenty (las fallas) z przeróżnych materiałów takich jak: wosk, drewno, plastry, kartony i inne. Wykonuje się je według projektów zawodowych plastyków. W ostatni dzień trwania festiwalu wszystkie fallas zostają palone. Każda duża rzeźba ma swój mały odpowiednik wykonany przez dzieci z danej dzielnicy (ninots). Tematyka ich tworzenia jest przeróżna, ale zazwyczaj są one prześmiewczym wyrazem opinii publicznej na bieżące tematy. Jedna falla może zawierać w sobie wiele fabuł i każda stworzona jest na 360 stopni, co pozwala obejrzeć ją ze wszystkich stron. Na początku marca rzeźby montowane są na ulicach Walencji, aby można je było podziwiać zanim spłoną. Odbywa się też konkurs i te najlepsze premiowane są przez urząd miasta. Każda z nich jest centrum lokalnego stowarzyszenia. Uczestnicy gromadzą się wokół niej i wspólnie biesiadują. Wieczorami ma miejsce cabalgata – pokazy konne, przemarsz lokalnych orkiestr, fallery i fallerzy zakładają swoje tradycyjne stronę i przechadzają się po mieście. Po wieczornych atrakcjach odbywa się zabawa do białego rana na ulicach Walencji. Dzień później ma miejsce ofrenda, która jest ofiarą z kwiatów dla Matki Boskiej. Po mieście przechodzą ubrane wystrojone fallery wraz z bukietem kwiatów, które na koniec układane są na drewnianym rusztowaniu przed bazyliką na Plaza De La Virgen. Tworzy on stożek wokół rzeźby Matki Boskiej.
Jest wiele genez powstania tego święta – jedni mówią, że Hiszpanie w ten sposób żegnają zimę, inni, że to na cześć Matki Boskiej Osób Opuszczonych.

Na festiwal ognia Las Fallas de Valencia chciałam pojechać od dawna, ale zawsze mi było jakoś nie po drodze. Albo miałam zaliczenia albo pracę albo loty były za drogie. Jak już mieszkałam w Lizbonie to moja przyjaciółka Genoveva z Madrytu zadzwoniła do mnie i powiedziała, że to jest jedyna i niepowtarzalna okazja do wspólnego wybrania się na to święto. Bilety autobusowe z Lizbony do stolicy Hiszpanii kosztują grosze, przyjadę do niej, porobimy coś fajnego, a potem pojedziemy tanim pociągiem regionalnym do Walencji. Nie mogłam się nie zgodzić. Miało to miejsce w zeszłym roku w marcu.

Już sama podróż z Lizbony do Madrytu była koszmarem, mimo, że nie odbywałam jej po raz pierwszy. Całą drogę siedziałam koło Chińczyka, który nie rozumiał, że miejsce koło okna jest moje, kładł się na mnie, pachniał nie za pięknie i do tego ciągle coś do mnie mówił w języku, który w jego mniemaniu był hiszpańskim, a w moim dziwną odmianą chińskiego. W takich cudownych warunkach mijała mi 7 godzinna podróż. Nad ranem dotarłam do Madrytu, Geno mnie odebrała i poszłam spać. Tak wyglądał mój pierwszy dzień. Nie byłam wtedy nastawiona na zwiedzanie, bo bardzo dobrze znałam już to miasto, które zwiedziłam wzdłuż i wszerz podczas wielu swoich wizyt. Moim zdaniem stolica Hiszpanii to najlepsze miejsce na imprezy, zwłaszcza jeżeli jest się kobietą i można wejść za darmo do większości klubów i dyskotek, a do tego jest open bar i dla zapisanych wcześniej na listę osób dają 2 butelki alkoholu na 5 osób, czego chcieć więcej od życia?

Od lewej Geno, ja, Ari i Daniel z Meksyku
Imprezy imprezami, ale nie po to tam pojechałam i nie o tym ten tekst. Kilka dni później nad ranem wyruszyłyśmy do Walencji. O 5 stawiłyśmy się na Madrid Atocha – jednej z ładniejszych stacji jaką widziałam w swoim życiu i okazało się, że musimy podjechać pociągiem podmiejskim pod Madryt, bo nasz pociąg stamtąd nie kursuje. Było trochę komplikacji, ale finalnie udało nam się wsiąść do odpowiedniego środka transportu i ruszyłyśmy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam jaki koszmar będzie mnie czekał przez najbliższe 4 dni.

W tym momencie warto wspomnieć, że nie miałyśmy noclegu. Dosyć późno się zdecydowałyśmy na tego tripa. Noclegi płatne odpadały, bo jest to znany festiwal i w tych dniach każda forma zakwaterowania była 10-krotnie większa. To było w zeszłym roku, niedługo po tym jak couchsurfing wprowadził ograniczenia dla niezweryfikowanych użytkowników i można było wysłać jedynie 10 zapytań na tydzień. Za późno się zorientowałyśmy i miałyśmy jedynie 20 potencjalnych hostów, z czego połowa już po 24h odpowiedziała nam, że ma innych gości w tym czasie. Napisałyśmy również do naszych znajomych z Walencji, ale każdy miał wizytację rodziny i znajomych i nie było miejsca dla dwóch dodatkowych osób. Co robić? Jako, że mamy nierówno pod sufitem stwierdziłyśmy, że za nic w świecie nie zrezygnujemy z wyjazdu i będziemy spać.. na plaży! Był to środek marca i uwierzcie, ale noce w Hiszpanii nie należą do najcieplejszych. No, ale cóż… Raz się żyje, młode jesteśmy, wypijemy kilka piw na ocieplenie i damy radę, w końcu to tylko 2 noce.

Po dojechaniu na miejsce przeżyłyśmy szok. Byłyśmy już w Walencji dwukrotnie przed Las Fallas, ale takiego czegoś w życiu nie widziałyśmy. Do przechowalni bagażu była kolejka na 1h stania, w której nie było już miejsca i trzeba było czekać aż ktoś zabierze swój ekwipunek i zwolni szafkę. Koszmar zaczął się po wyjściu z Dworca. Utknęłyśmy w tłumie, bo odbywała się akurat wtedy la mascleta, czyli5 minutowy pokazy petard, w towarzystwie ogromnego huku i dymu, który odbywa się codziennie po 14-tej na Plaza del Ayuntamiento. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam. Przeogromny hałas, huk, cała ziemia się trzęsła. Byłam przerażona. Nie mogłam ruszyć się w żadną stronę, byłam sparaliżowana i w pewnym momencie ogarnął mnie atak paniki. (A co jeżeli to atak terrorystyczny?) Po czasie udało nam się wydostać i poszłyśmy na spotkanie w Irish Pubie z naszymi koleżankami (tego dnia był St. Patrick’s Day). Po jakimś czasie sprawdziłam telefon i ku mojej ogromnej uciesze okazało się, że jeden z hostów odpisał nam, że jedną noc możemy u niego spać, bo wrócił dzień wcześniej do miasta, ale już jutro ma innych gości. Następnie udałyśmy się na obejrzenie kilku fallas i około 19 ruszyłyśmy do domu Fernando (nasz gospodarz). Przygotowałyśmy dla niego meksykańską kolację (Geno jest w połowie Meksykanką) i wspólnie udaliśmy się na wieczorne podziwianie najsłynniejszych monumentów. Tego dnia wszystko układało się po naszej myśli i co najważniejsze nie musiałyśmy spać na plaży!

Od lewej Geno, Ines, Sara i ja
Następnego dnia pożegnałyśmy się z Fernando i wyruszyłyśmy na spotkanie z naszym kolegą Emanuele, który w tamtym czasie był na programie z Robotyki w Castellon de la Plana, oddalonym o 80 km od Walencji. Potem dołączyli do nas jego znajomi z Gwatemali. Poszliśmy na obiad do chińczyka, gdyż było to jedyne miejsce, w którym nie musieliśmy czekać na posiłek (w innych restauracjach czas oczekiwania wynosił ponad 1 h!). Następnie udaliśmy się na dalsze oglądanie fallas. Ustaliliśmy, że wieczorem udamy się na imprezę i wrócimy do jego miasta około 8-9 nad ranem, prześpimy się i popołudniu znów przyjedziemy do Walencji na finał Las Fallas. Nad ranem idąc w stronę Dworca Głównego moja przyjaciółka wpadła na wspaniały pomysł zjedzenia pizzy w barze El Horno de Los Borrachos, czyli po polsku PIEKŁO PIJAKÓW. Była to dosyć zabawna nazwa, dlatego postanowiłam wyjąć telefon, który przez cały festiwal trzymałam w biustonoszu, i zrobić zdjęcie. Miałam wtedy najnowszego iPhona, który jak się domyślacie był dosyć łakomym kąskiem dla okolicznych złodziejaszków. Jako, że wracaliśmy już do domu i nie byliśmy w centrum tłumów umieściłam go w torebce i w tym momencie ktoś podbiegł i wyrwał mi ją z ręki. Przez 30 sekund stałam jak spraliżowana i nie byłam w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, po czym podbiegłam do chłopaków (moi koledzy są bardzo wysocy i wysportowani i bez problemu dogonili by niejednego chłopaka), ale byłam w takim szoku, że za późno zareagowałam i po kradzieży mojej torebki nawet się nie odwróciłam, żeby sprawdzić w którą stronę pobiegł oprawca. Kolejne godziny upłynęły nam na lokalizowaniu, a następnie blokowaniu mojego telefonu, wizycie na policji itp.

Od lewej Luis z Gwatelamali, Emanuele z Włoch, ja i Geno
(Chciałam wstawić protokół z policji, ale jest tam za dużo moich danych danych – numer dowodu, imiona rodziców, podpis itd.) Niestety, w wyniku zaistniałej sytuacji nie posiadam za wielu zdjęć z tego wydarzenia, tak samo jak z podróży po Bałkanach, Azorów, Porto i moich pierwszych 6 miesięcy w Lizbonie.
Następnego dnia wieczorem udaliśmy się na palenie fallas, bo mój płacz i użalanie nie miały najmniejszego sensu w tej sytuacji. Postanowiłam porobić trochę zdjęć iPadem, dlatego nie są one najlepszej jakości.

Po Las Fallas odbywała się Fiesta de la Magdalena (Święto Magdaleny) w pobliskim mieście Castellon de la Plana, czyli jakby nie patrzeć moje święto. Nie mogło mnie tam nie być! Wyszłyśmy na pokaz fajerwerków, lokalne tapasy i kilka piw. Nasi koledzy (Jakby mogło być inaczej?) poznali sympatyczne koleżanki i postanowili zostać z nimi trochę dłużej, a my wykończone atrakcjami dni poprzednich udałyśmy się do ich mieszkania. Było już dosyć późno, około 2 nad ranem. Byłam padnięta i postanowiłam skorzystać z windy w budynku. Geno, która była w stanie lekko chwiejnym pobiegła do mieszkania, bo wpadła na genialny pomysł ugotowania pasty. Po tym jak wsiadłam do windy.. światła zgasły i zatrzymała się ona w połowie pomiędzy parterem, a 1 piętrem. Nie miałam zasięgu, a pech chciał, że o tej porze nikt nie wchodził ani wychodził z tej kamienicy. Mojej przyjaciółce zajęło ponad 30 minut zorientowanie się, że nie ma mnie wraz z nią w mieszkaniu. Przybiegła do mnie i postanowiła zawołać pomoc. Współlokatorka Emanuele zadzwoniła po straż pożarną, ale tym okresie, z powodu święta ognia, większość funkcjonariuszy zostało przekierowanych do Walencji i byłam zmuszona czekać ponad 2 h!

Koniec atrakcji. Miałam dość. W windzie po 1h dostałam ataku paniki i trudno mi się było uspokoić. Nie mogłam oddychać, przerażała mnie ta ciemność. Na szczęcie nie byłam sama, bo Geno siedziała cały czas ze mną przy schodach na wysokości na której się zatrzymałam. Przyjechał Pan, uratował mnie i kolejne dni już były super. Pojechaliśmy na plażę, zjedliśmy przepyszną paelle, tapasy i spędziliśmy dużo czasu ze znajomymi Emanuele. Tak nam się spodobało, że postanowiłyśmy zostać kilka dni dłużej. Mogłyśmy sobie na to pozwolić, bo nie miałyśmy wykupionych biletów na powrót.

Wieczorem okazało się, że musimy wrócić wcześniej, bo Genoveva miała kongres prawników i była zmuszona stawić się w Madrycie dzień wcześniej. W związku z zaistniała sytuacją postanowiłyśmy wrócić blablacar-em, gdyż jest to opcja dużo szybsza i podobna cenowo. W połowie drogi, na autostradzie, stanął nam samochód. Okazało się, że wystąpiły poważne problemy z silnikiem i dalszą podróż odbyłyśmy lawetą..

Ja i nasz transport do Madrytu
Zamieszczam zdjęcia na potwierdzenie tego permanentnego pecha, bo ta historia jest tak szalona, że aż nieprawdopodobna. To nie koniec serii pecha, bo moje pierwsze miesiące w Lizbonie, Genui i Barcelonie, w krajach, w których mieszkałam, były seriami niefortunnych zdarzeń, które opiszę w przyszłości.
Z perspektywy czasu wspominam te historie z uśmiechem na twarzy i ani trochę nie żałuję swojej podróży na Las Fallas de Valencia. Co prawda straciłam swój ukochany telefon, ale przeżyłam niesamowite chwile i uważam, że pomimo moich złych doświadczeń, święto ognia było jednym z najlepszych festiwali na jakim byłam do tej pory. Wszystko perfekcyjnie przygotowanie – atrakcje dla dzieci, młodzieży, dorosłych jak i seniorów.
Jak widać, czasem jest pod górkę, napotykamy trudności, ale czym byłoby życie bez przygód? 😉
Podobają wam się tego typu opowieści z moich podróży wzbogacone o opisy miejsc i atrakcji?
Unknown
Jakie to miłe poczytać o małym, śmiesznym, kochanym Castellonie, którego tu w Polsce prawie nikt nie zna. Co najlepsze, to historię z windą i strażą pożarną w środku nocy też przerabiałem, na szczęście ja byłem jako ten kompan siedzący na zewnątrz 🙂
Miłego weekendu!
Ewa
Fajna historia. Pośmiałam się. Przypomniały mi się moje młode szalone lata i podróże po świecie, jak z koleżanką jechałam na sylwestra 2000 do Paryża jej autem bez ogrzewania, że biedaczka ubrała skarpetki na ręce, bo jej wiało tylko chłodem, i że skoro spóźniłyśmy się do naszych gospodarzy musiałyśmy nocować w samochodzie, a nad ranem – już prawie sztywne z zimna – dowiedziałysmy się od gospodarzy, że… u nich też strasznie zimno, bo kilka dni temu huragan, który przeszedł przez Paryż, zerwał im dach. Pech goni pecha. Ale przygoda niezapomniana.