
Transport w Azji. Część II – Wietnam
Laos – Wietnam.
Na wstępie chciałabym powiedzieć, że ja w ogóle nie jestem typem strachliwej osoby. Autostop – super, spanie u obcych ludzi w domu – jeszcze lepiej, podróż solo – jak najbardziej. Jestem bardzo ufna, ale tego dnia, po serii niefortunnych zdarzeń naprawdę bałam się o swoje życie. Wszyscy byli dla nas niemili i bardzo opryskliwi. Panowała tam bardzo dziwna atmosfera i od początku wszystko budziło moje wątpliwości..
Kolejna podróż to bus nocny z Vientiane w Laosie do Hanoi w Wietnamie. Tym razem postanowiłyśmy zainwestować w VIP BUS. Było trochę jakby luksusowo.. Przyjechałyśmy do Vientiane późno, bo zaspałyśmy na wcześniejszy autobus. Miałyśmy dosłownie kilka godzin na znalezienie transportu, który zawiezie nas do Wietnamu. Wcześniej sprawdziłyśmy mniej więcej o której odjeżdża autobus. Rozeznałyśmy się w cenach i wybrałyśmy najlepszą opcję. Musicie wiedzieć, że większość tego typu usług kupuje się na ulicy, w domach, guest house-ach, restauracjach i mogą to być wątpliwej wiarygodności źródła. Pochodziłyśmy trochę po mieście (nie było tam nic specjalnego do oglądania) i o 18 miał odebrać nas tuk tuk. Godzina 18.30 nikogo nie ma. 19.00 dalej czekamy. W końcu ktoś po nas przyjechał.. ciężarówką. Przez kilkanaście minut staliśmy w ogromny korku. Byłyśmy spanikowane, że nie zdążymy. Nie mogłyśmy się z nikim porozumieć, bo nie znali oni angielskiego. Aissa próbowała pytać po francusku (z uwagi na ogromną liczbę turystów z tego kraju powiedziano nam, że mieszkańcy opanowali go bardzo dobrym stopniu), ale też było ciężko. W końcu dojechaliśmy na stację. Co za ulga!
I nagle wydarzyło się coś dziwnego.. wszyscy kierowcy stali na środku placu i wzajemnie się przekrzykiwali. Już wtedy wydawało mi się to podejrzane, bo każdy chciał, żebyśmy z nim jechały i mówił, że to właśnie u niego wykupiłyśmy przejazd. Trzy Europejki, w tym dwie białe to towar deficytowy. Zaczęłam się kłócić z chłopakiem, który nas przywiózł. (Przecież mamy bilety, dlaczego on nie wie, który transport jest nasz??) Nikt nas nie rozumiał. W końcu znalazł znaleziono nam naszego kierowcę (nie byłam pewna na podstawie jakich kryteriów) i wsiadłyśmy do środka. Po chwili odszedł do nas pewien chłopak i próbował nam coś powiedzieć. Nic nie rozumiałyśmy. Dalsze problemy z komunikacją. Przyszła kolejna osoba i łamanym francuskim oznajmiła nam, że mamy udać się na koniec autobusu, bo tam siadają turyści. Byłyśmy we trzy, a tam były tylko podwójne miejsca. Zależało nam na jednym pojedynczym, żeby nie powtórzyła się sytuacja z Laosu. Wróciłyśmy na środek pojazdu. I ponownie podszedł do nas ten sam mężczyzna i kazał wrócić na koniec. Nie dawałam za wygraną. Powiedziałam, że zapłaciłam za bilet, który nie ma numeru i wybierzemy sobie takie miejsca, jakie nam się podobają. Poza tym mamy mężów w naszych krajach i zgodnie z naszą kulturą nie możemy przebywać za blisko innych osobników płci męskiej. Nastąpiła ostra wymiana zdań, każdy w swoim języku, aż w końcu machnął ręką i poszedł. Chyba zrozumiał, że ma do czynienia z silną, niezależną kobietą (ha ha ha). Wszystko super. Dziewczyny zadowolone. Idziemy spać. Nagle rozejrzałam się i zobaczyłam, że na pokładzie poza nami są tam same dzieci, które podróżowały bez opiekunów i zaledwie 2-3 kobiety. Stwierdziłam, że coś jest nie tak i zaczęłam wypytywać wszystkich w każdym języku, który znam, gdzie jedzie ten autobus i o co tu w ogóle chodzi. Niestety, nikt mnie nie rozumiał. Znowu. Zbytnio mnie to nie zdziwiło. Po miesiącu w Azji zdążyłam już się przyzwyczaić. Autobus odjechał. Genoveva mnie uspokajała, powiedziała mi, że na pierwszy piętrze siedzi kilku mężczyzn i wszystko jest ok. W Laosie jest tylko jedna „autostrada” (to za dużo powiedziane), dlatego droga odbywała się w żółwim tempie, pokonanie 750 km zajęło nam blisko 26h. Zatrzymaliśmy się na posiłek. Jest to jedyny kraj w Azji południowo-wschodniej, w którym jedzenie jest fatalne. Nie byłam głodna, ściskało mnie w żołądku. Nie miałam Internetu. Nie był wifi. Chciałam zadzwonić do kogoś z rodziny. Do Adriana. Potrzebowałam porozmawiać z kimś po polsku. Nagle zobaczyłam, że kierowca i pozostali mężczyźni jedzą wspólnie posiłek. Wtedy byłam już pewna. To mafia. Ten od ciężarówki sprzedał nas temu, który dał najwięcej za 3 Europejki. A dzieci? Dzieci pewnie są tutaj na podobnych zasadach. Co będzie z nami? Sprzedadzą nas do domu publicznego czy na organy? Czy to będzie bolało? Nie wiedziałam czym mam wymiotować czy płakać. Czy powinnam wziąć swój plecak i zostać na drodze? Co robić? W mojej głowie biło się tysiące myśli. Kompletnie zapomniałam o swoich koleżankach. Wróciłam do rzeczywistości. Patrzę, a one w najlepsze jedzą sobie jakiś kociołek z wystającymi kończynami kury. (?!?!!?!?) Stwierdziłam, że oszalały. Zaczęłam panikować. Nagle podchodzi do mnie jeden z tych dziwnych kolesi z „mafii”, która zapewne chce mnie sprzedać i każe mi jeść. Stwierdziłam, że udam się do sąsiedniego domostwa i tam spróbuję poprosić o wifi i zakupię biały ryż na drogę. On stanowczo się temu sprzeciwił. Warto wiedzieć, że to w ogóle nie była żadna restauracja, tylko stoliki pod wiatą na środku drogi. Obsługa zachowywała się w sposób bardzo dziwny.. Jeden na siłę próbował mi wepchnąć jedzenie, którego nie chciałam (Chyba zwariował skoro myśli, że ja zjem danie, w którym pływają kurze pazury!?!?!), drugi nie pozwolił mi wejść do łazienki. Oznajmiłam dziewczynom, że nie możemy jeść tego samego. Przynajmniej jedna z nas. I będę to ja. Poświęcę się. Wtedy w mojej głowie była tylko jedna teoria – na pewno rozpuścili tam pigułki gwałtu i chcą nas obezwładnić.. Kierowca oznajmił, że przerwa się zakończyła. Na wszelki wypadek wysłałam smsa do Adriana, mojego chłopaka, z numerem rejestracyjnym autobusu i trasą. Autobus odjechał z nami na pokładzie. Po kilku godzinach, zobaczyłam, że dziewczyny są w pełni świadome, uspokoiłam się i poszłam spać. (Nie byłam w stanie czuwać 26 godzin, zwłaszcza, że noc wcześniej troszkę zabalowałyśmy.) Moment kulminacyjny nastąpił kiedy obudziłam się i zobaczyłam, że zatrzymaliśmy się w środku lasu. Obudziłam moje towarzyszki. Byłam przerażona. Znowu. I nagle jeden z tych podejrzanych kolesi zaczął zbierać od wszystkich paszporty. Powiedziałam wtedy, że prędzej zjem swój niż mu go dam (do tej pory dziewczyny się z tego śmieją), po czym szybko wsadziłam go w bieliznę. Siedziałyśmy (leżałyśmy?) wtedy na końcu pojazdu. Zanim on do nas podszedł, zaczęłam wykrzykiwać, żeby nawet nie próbował, bo nie ma najmniejszej szansy, żebym dała mu swój paszport, że to nie zgodne z prawem UE. Mogę dać mu pieniądze, telefon, ale nie paszport. Patrzył na mnie jak na opętaną wariatkę. Odwrócił się i odszedł. Jako jedyne z naszego autobusu, przekroczyłyśmy granicę na piechotę. Potem już obyło się bez dodatkowych skoków ciśnienia i czułam się wystarczająco bezpiecznie, żeby zasnąć na kilka godzin. Mimo wszystko, postanowiłam unikać dodatkowych atrakcji i namówiłam dziewczyny na zakup lotów na dalszą podróż po Wietnamie.

Jak potem przeczytałam na jakimś blogu, to są powszechne procedury w tym kraju. Musimy pamiętać o jednym – paszport to najcenniejsze co mamy w takiej podróży, jedyny dokument tożsamości, który zapewnia nam powrót do domu. Bez pieniędzy czy telefonu jesteśmy w stanie przetrwać, ktoś z rodziny może nam je dosłać, współtowarzysz pożyczyć. Przed wyjazdem zrobiłam kilkanaście fotokopii i to je zostawiałam na recepcji w momencie zameldowania. Nie dawałam nikomu na przetrzymanie swoich dokumentów. No dobra raz czy dwa, jak wynajmowałyśmy skuter, ale to był wyjątek. Paszport trzymałam zawsze przy sobie, w saszetce pod ubraniem.
Autobus kosztował +/ 90 PLN. Wszystko zależało od miejsca zakupy. My znalazłyśmy bilety w bardzo okazyjnej cenie w jednym z B&B na obrzeżach miasta.